Obserwatorzy

czwartek, 24 maja 2012

Sierotka

Uwaga, uwaga, piękna i rzadko spotykana Flight Time Barbie Hispanic z 1989 roku szuka nowego domu! Jest w stanie ogólnym bardzo dobrym, z zachowaną oryginalną biżuterią i ubraniem. Ma ciemne, starannie ułożone włosy (są w dwóch długościach, tak to wymyślił Mattel specjalnie do jej eleganckiej fryzury), sarnie oczy i uroczy, różowy dzióbek.
Po dokładnych oględzinach stwierdzam minimalne uchybienia, żeby nie było, że zatajam: ślad farby po niedokładnym pomalowaniu owłosionej części czaszki nad lewym uchem oraz skroni, na lewej stronie szyi i prawym boku ledwo widoczne ślady po gumie z bluzki (myłam jątylko wodą z mydłem, nie stosowałam nic agresywniejszego w obawie przed uszkodzeniem, więc pewnie zejdzie po użyciu zmywacza), ślady po mocowaniach w pudełku, o długości ok. 2 mm na nóżkach, ślad po złotej farbie pod prawym kolanem, złoty otok na czapce jest nierówno pomalowany. Najpoważniejszy mankament występuje w przypadku bluzki – warstwa gumy z biegiem lat sparciała.
Wszystkie zauważone przeze mnie wady widać na zdjęciach.

Proponuję następujące warunki sprzedaży: licytacja od dziś do niedzieli 03.06.2012, godzina 20.00, cena wywoławcza tylko 99,00 zł (porównajcie ceny z e-baya). Dla zdesperowanych opcja „kup teraz” - 160,00 zł. Cena nie obejmuje kosztów przesyłki. Licytacja w komentarzach.









sobota, 19 maja 2012

Zakupy

Trwało to ponad 8 tygodni, ale w końcu moje zakupy do mnie dotarły. Aaaale się cieszę! Jak zwykle bałam się, że utkną w urzędzie celnym, takie wielkie były te paczki. Na szczęście nikt się moją trupiarnią nie zainteresował.

Jestem w szoku, jak wiele znakomitości tym razem do mnie zawitało, bo kupowałam trochę w ciemno. Mamy tu wielkie nazwiska, są wśród nich lalki, o jakich nawet nie marzyłam, że je kiedykolwiek wezmę do ręki. Znalazły się tu też 4 panie z mojej Dream Team, pełen skład Rockersów (panowie są podwójni, ktoś ma ochotę ;)? ), ale największym zaskoczeniem jest niespodziankowy bonus od jednego ze sprzedawców – oryginalna Black Barbie!

Część z nich rozgości się u mnie, a część, mam nadzieję, spełni czyjeś marzenia i zamieszka w nowych domkach (miłośnicy moldu Oriental i Steffie mile widziani ;)).

Zakupy





Identyfikacja




Odszczurzanie – mój mąż widząc to zapytał, czy moje lalki bawią się w jakąś nową, ekstremalną, podwodną wersję słoneczka :D


czwartek, 10 maja 2012

Jed-no-kon-no

Od najmłodszych lat umiem nadać sygnał SOS. Nie wiem skąd, pewnie nauczył mnie tego mój starszy brat, który również zna go nie wiadomo skąd. Wiedza ta była szalenie przydatna, gdyż już w wieku wczesnoszkolnym wykorzystywaliśmy ów tajemniczy kod do wielowymiarowego porozumiewania się ze sobą: wracam ze szkoły i wystukuję SOS domofonem – znaczy – zejdź szybko na dół, bo mam kłopoty; SOS stukane w ścianę między naszymi pokojami – uwaga, Mama do ciebie idzie, chowaj komiksy, wyciągaj książkę do biologii :D Nigdy nie wpadliśmy na to, żeby nauczyć się całego alfabetu Morse’a. Wprawdzie coś na kształt chęci pojawiło się około roku 1990, kiedy wpadła mi w ręce książka harcerska naszego kolegi, w której rozpisane były poszczególne znaki i odpowiadające im słowa oraz wyjaśniona zasada, według której jeśli w sylabie danego słowa występuje „O”, wówczas mamy sygnał długi, jeśli „O” brak – sygnał krótki, jednak ulotniła się równie szybko, jak zaświtała, bo kolega książkę zabrał, ksero wtedy nie było, a ja sobie nic nie zdążyłam przepisać. Jedyne, co zapamiętałam to tytułowe jednokonno, z czego wnioskuję, że litera J to ._ _ _ :D

Jednak chęć nadawania zaszyfrowanych wiadomości, które będzie mógł odczytać jedynie ścisły krąg wtajemniczonych nie umarła we mnie tak szybko. Porozumiewałyśmy się więc z koleżankami językiem Kalego – „Kaco kamy kabękadziekamy karokabić kadzikasiaj?” dziwiąc się, że pół szkoły potrafi nas zrozumieć, przesyłałyśmy na lekcjach zaszyfrowane wiadomości, do odczytania których wystarczyła książka do polskiego, a na własne potrzeby ułożyłam kod obrazkowy, żeby w pamiętniku zaszyfrować imię mojej ówczesnej sympatii. O dziwo mój brat, któremu pozwalałam czasem mój pamiętnik poczytać, od razu rozszyfrował ukryte imię. Pewnie doskonale wiedział o kogo chodzi, bo jak tu nie wiedzieć, skoro moje sekretne, gorące, młodzieńcze uczucie było tajemnicą Poliszynela. Pomimo więc zamiłowania do szyfrów kryptograf ze mnie żaden.

Co do koni zaś to owszem, lubię. Zawsze lubiłam. Kiedyś mieliśmy rodzinny plan, opracowany podczas Świąt Wielkanocnych gdzieś pod koniec lat 80, że na ziemi należącej do naszego dalekiego kuzyna wybudujemy stadninę. I niechybnie zostaniemy kowbojami :D Potem jednak dorośli się otrząsnęli z mrzonek, sprowadzili na ziemię bujające w obłokach dzieci i nic z tego nie wyszło, ale wspominamy te plany do dziś. Sama posunęłam się o krok dalej i wśród rozlicznych rzeczy, których w swoim dotychczasowym życiu spróbowałam, znalazła się i jazda konna. Mój pierwszy raz był niewart funta kłaków, bo zrobiłam dwa okrążenia na lonży stępem, uprzejma właścicielka stadniny zainkasowała swoją dolę i to by było na tyle. Postanowiłam jednak zapisać się na kurs jazdy konnej. Padło na szkółkę prowadzoną przez współczesnych ułanów. Na pierwszych zajęciach okazałam się przednim widowiskiem, bo trzęsło mną na końskim grzbiecie niczym workiem kartofli, jednak z czasem nabrałam nieco umiejętności i siły, żeby lepiej trzymać się w siodle i nie mieć zanadto poobijanego zadka. Nigdy się jednak nie poczułam na tyle pewnie, żeby puścić się w szalony galop, widać od puszczania się to ja nie jestem.

Konna kolekcja dotarła do mnie z USA wraz z lalkami. Jej poprzednią właścicielką była osoba mniej więcej w moim wieku, niestety już nieżyjąca. Była miłośniczką koni i lalek, i miała ich mnóstwo. Ja kupiłam tylko część jej zbioru. I tak oto przedstawiam Blinking Beauty z 1987 roku wraz z dosiadającą go Western Fun Barbie z 1989 roku. I choć Barbie Western Fun miała w zamierzeniu Mattela innego konika, widać, że z Blinking Beauty też się świetnie dogadują.















środa, 18 kwietnia 2012

Zapuściłam się – to zdrowo ;)

Nigdy nie byłam miłośniczką wymiatania kurzu spod szaf, ani latania na mopie, toteż powyższy fragment piosenki, ba! cała piosenka „Przewróciło się” mógłby zostać moim manifestem kwietniowym, jako że taki miesiąc nam miłościwie panuje. Ale ja nie o tym chciałam, bo tak naprawdę autor ma na myśli to, że długo już nic nie pisał na swoim blogu. Tak długo, że aż mu wstyd. Na domiar złego miał czas tylko na pobieżne przejrzenie notek u swoich podglądanych blogopisarzy, a na zostawienie komentarza już nie. Niniejszym autor bije się w piersi, oddaje pokłony i szacun i solennie obiecuje poprawę, ale może od przyszłego miesiąca, bo w tym czeka go jeszcze niezły maraton w pracy. To on jest główną przyczyną blogowego niebytu. I oczywiście przesilenie wiosenne, bo przecież na to wszystko można zwalić. Na pewno nie bez znaczenia jest też fakt, że w 1986r. w Czarnobylu, a to od naszej wschodniej granicy, gdzie leży moje miasto całkiem niedaleko, wybuchł reaktor jądrowy w bloku energetycznym nr 4.  Skutki odczułam właśnie teraz, bo z promieniowaniem nigdy nic nie wiadomo i coś może się ujawnić dopiero po latach, w naszym przypadku po 28. Nawet pomimo wypicia w tym sławetnym 1986r. płynu Lugola, oj, jaki był ohydny. Nawet garść cukierków nie pomogła na zneutralizowanie tego smaku.

Poza tym wróciłam na chwilę, dłuższą jak się okazało, do mojego innego hobby, czyli czytania książek, które jak wiadomo, rozwija wyobraźnię, poszerza horyzonty, wzbogaca słownictwo, czyli przynosi same korzyści. No, może poza psuciem wzroku, bo czytać najbardziej lubię w łóżku, a tam oświetlenie słabe.

Cóż ja tam jeszcze porabiałam? Ach, postanowiłam zbudować domek dla lalek. Oczywiście nie sama, ponieważ domek ma wykonać ze sklejki mój osobisty mąż. Ja jednak mam się zając jego projektem oraz wystrojem wnętrza. Długo się zastanawiałam, co w tym domku ma być i ogólny zarys w mojej głowie już siedzi. Problem jest w tym, żeby przelać to na papier i rozrysować poszczególne poziomy i piony tak, żeby mój Bob Budowniczy wiedział o co mi chodzi. Na dodatek Pan Konstruktor zażyczył sobie rysunku w skali, buhahaha! więc wyzwanie mnie czeka nie lada. No i jeszcze ambitnie założyłam, że większość mebli wykonam własnoręcznie w oparciu o pomysły z My Froggy Stuff, której kreatywność uwielbiam, w związku z czym maniakalnie kompletuję pudełka, nakrętki od butelek i buteleczek, rolki po papierze toaletowym (nigdy dotąd nie sądziłam, że mogą się do czegokolwiek przydać, może poza rozpałką do ogniska), zamawiam koraliki, okleiny i inne drobiazgi. Na razie efektem moich starań jest fragment wyposażenia kuchni, czyli zestaw szafek ze zlewem, kuchenką i piekarnikiem. W kolejnym rzucie ma powstać lodówka. Pudełko odpowiedniej wielkości już znalazłam, styropian też, teraz potrzebuję tylko kilku wolnych wieczorów. Z tym niestety będzie najtrudniej…

A teraz ktoś w ogóle niezwiązany z tematem. Z dzieciństwa jej nie pamiętam, z niczym mi się nie kojarzy i chyba jej nawet nie lubię. Ciekawe, czy znajdą się jacyś jej fani… Oto ona, Sweet Roses P.J. 1983. Inne P.J. są sexy, modne, zadziorne, a tu taka delikatna, ciepła kluseczka o twarzy przypominającej porcelanową lalę. Zupełnie bez charakteru. Przywodzi mi raczej na myśl miłosierną Samarytankę, którą porusza los bezdomnego kotka, rozmarzoną romantyczkę, fankę Barbary Cartland, wiecznie bujającą w obłokach. Moim zdaniem wyjątkowo ją skrzywdzili, pakując do pudełka z tak nietrafionej fryzurze. Taką samą nosiła Paula, moja koleżanka z dzieciństwa, aż do momentu pójścia na studia kompletnie nieprzystosowana do ówczesnych realiów. Aż do matury nosiła włosy do pasa, zawsze związane, najczęściej w długi, gdyby warkocz i spięte na karku w kok a’la babcia Gienia. Potem nastąpił zwrot o 180 stopni, Paula ścięła włosy, wyjechała do Stolicy, zaczęła palić faje, jeździć za granicę, modnie się ubierać, barć udział w sesjach modowych, orientować się w muzyce i sztuce. Może więc i dla P.J. jest jakaś nadzieja…



Czy zmiana stroju coś dała?







Przed SPA

Oryginalna w pudełku, skradziona z ebaya

wtorek, 13 marca 2012

Dzień kobiet, dzień mężczyzn

Dzień kobiet, dzień kobiet,
niech każdy się dowie,
że dzisiaj święto dziewczyyyyneeek,
Uśmiechy są dla nich,
zabawa i taniec,
piosenka z radia popłyyyynieeee J


Zaraz, zaraz, zdaje się, że dzień kobiet był jakiś tydzień temu, chyba znowu mi się czasoprzestrzeń zakrzywiła i czas mi gdzieś uciekł. Nieważne, któż bowiem zabroni mi dziś pisać o tym święcie? :P

Skoczną, wesołą pioseneczką świętowaliśmy drzewiej dzień kobiet w przedszkolu. Oczywiście dziewczynki nic nie dostawały, bo kobietami to one dopiero miały zostać po przepoczwarzeniu, gdy z pąka zamienią się w kwiat, jak mówią słowa kolejnej piosenki. Za to dla mam, pań przedszkolanek i pań kucharek był wdzięczny występ dzieci o krzywych nóżkach oraz okazjonalny goździk. Rajstopy, towar deficytowy rozkupiły zakłady pracy, więc w przedszkolu już ich paniom nie rozdawano.

Zarówno ja, jak i większość moich znajomych płci tzw. pięknej z ochotą świętuje dzień kobiet. Nie wyprawiamy oczywiście z tej okazji imprez na 100 osób w modnym lokalu, ale jakieś spotkanie w babskim gronie przy kawie (jakiej kawie? Przeca kawy nie pijam, ale przy winie wstyd pisać, zaraz meliniarstwem zapachnie, choć ciśnie się na usta, że przy świecach i przy koniaku, bo to z kolejnej piosenki, a ja dziś wyjątkowo rozśpiewana :D), kwiatki od naszych mężczyzn, czy inne drobiazgi (koleżanka na przykład dostała miły drobiazg: nowe szpilki, nie do włosów, tylko buty, do tego wystrzałową bluzkę i spódnicę, ciekawe jakie drobiazgi dostaje z lepszych okazji ;)) są wielce pożądane i mile widziane. Nie dajemy sobie wmówić, że to święto komunistyczne, że jak te niegdysiejsze zwiędłe wiechcie, rajty pod pachi i zniknięte parówki to symbol naszego zniewolenia. Że od tego tylko krok do 3xK (Kueche, Kirche, Kinder). Dla nas dzień kobiet jest okazją do przypomnienia sobie, że kobiecość można celebrować co dzień, przez całe życie. Że fajnie jest być babeczką i mimo, że mężczyźnie w życiu jest generalnie łatwiej, to i tak byśmy się nie zamieniły. Bo możemy bezkarnie całować się na przywitanie (a facetom to jednak nie wypada, wystarczy spojrzeć na fotę Breżniewa i Honeckera), płakać ze wzruszenia i ze śmiechu, bo mamy więcej rodzajów ciuchów, bo możemy się malować, chodzić na szpilkach, miewać chandry i zwalać winę na PMS. I możemy nosić nasze dzieci w brzuchu, co mimo niewygód i porannych mdłości jest przeżyciem niezapomnianym.

A mężczyźni? No cóż… Kiedy Lamia Reno w Seksmisji odnalazła w Azylu Zasłużonej Starości najstarszą starowinkę – Julię Novack i zapytała ją, do czego służyli mężczyźni, dowiedziała się, że przydawali się do pracy. I że byli na porządku dziennym, no i nocnym. I że byli potrzebni do rozrywki. I przede wszystkim, że nie warto być kobietą, kiedy nie ma mężczyzn.

A skoro przywołana została najstarsza starowinka, to oto moja Super Teen Skipper z 1979 roku, dzierżąca palmę „najstarszeństwa” w moim małym zbiorku (do czasu, bo kiedy znów zakwitną białe bzy, zostanie zdetronizowana, ha!). Przypłynęła do mnie z obciętymi włosami, uciętymi paluszkami stopy, a z jej oryginalnego ubranka zostały tylko szorty. Umyłam więc bidulę, uczesałam i ubrałam, a do tego zapewniłam towarzystwo. Chyba jej u mnie dobrze, bo wygląda na zadowoloną.

Przed SPA (z uroczą fryzurą pt. piorun pierdyknął w szczypiorek)




Po SPA