Obserwatorzy

czwartek, 14 czerwca 2012

Nowości

Zapraszam do podstrony "Na sprzedaż", wrzuciłam tam kilka panienek, za jakiś czas pokażą się kolejne :)

wtorek, 12 czerwca 2012

Podróże małe i duże


Po czym poznać, że człowiek się starzeje, tudzież wkracza w inny etap życia? Po sposobie podróżowania i spędzania wakacji bądź urlopu.

We wczesnym dzieciństwie odbywało się dalekie podróże, pełne niebezpieczeństw i emocji do osiedlowego sklepiku tuż za rogiem. To nie żart, ileż nerwów kosztowało mnie rozbicie butelki ze śmietaną  (tak, tak, w zamierzchłych czasach mleko i jego przetwory sprzedawano w szklanych butelkach z aluminiowymi kapslami, a kolor i wzór na kapselku świadczył o zawartości) tuż po odejściu od kasy! Nie mówiąc już o rumieńcu wstydu, jaki wykwitł na mojej twarzy, kiedy zapomniałam przełożyć zakupy do siatki i pół drogi do domu pokonałam ze sklepowym koszykiem w łapce. W tamtych czasach na wakacje Rodzice wysyłali mnie do Dziadków. Niestety, nie na wieś, bo Babcia mieszkała dwa osiedla dalej, w tym samym mieście, całe szczęście, że chociaż w domu z ogrodem. Były to wczasy bynajmniej nie odchudzające. Kiedy pewnego razu Rodzice zostawili mnie Babci na dwa tygodnie, nie byli pewni, czy odbierają tę samą dziewczynkę, bowiem z uroczego szkieletorka z żebrami na wierzchu przeistoczyło się dziecię w małe, brązowe (to od słońca, nie od brudu) prosiątko z dwoma zawiniętymi warkoczykami po bokach. Ale u Babci przecież nie dało się nie jeść, bo raz, że jedzenie pyszne, dwa, że dostępne bez przerwy, a trzy, że Babcia była zatroskana o stan mojego zdrowia, więc co i rusz podtykała pod nos smakołyczki.

Kiedy trochę podrosłam, Rodzice zaczęli wysyłać mnie na kolonie. A tam, jak w piosence: „na kolonii życie płynie jak staremu po łysinie”, były i przyjaźnie, i wrogowie, śluby i rozwody, dobrze, że nie rodziły się dzieci, choć chrzty były, obowiązkowo! I wybory miss, i konkursy wokalne, taneczne, kąpiele w jeziorze i spacery po lesie, a nade wszystko moja ulubiona po dziś dzień zabawa w podchody. I wieczorne dyskoteki, pełne emocji i przytulańców. Tam wyszłam za mąż po raz pierwszy, nawet świadectwo ślubu dostałam. Za nic nie potrafię przypomnieć sobie imienia mojego męża. (Uświadomiłam sobie właśnie, że nie dostałam rozwodu, a że wyszłam za mąż po raz drugi, jestem bigamistką. O ja nieszczęsna, przez te kolonie pójdę siedzieć! )

Co dziwne, zazwyczaj wszystkie dziewczynki kochały się w jednym koloniście, obowiązkowo sporo starszym. Czasem obiektem uczuć bywał pan ratownik. Musiał mi zapaść głęboko w serce, bo jego imię pamiętam za to bardzo dobrze. Być może dlatego, że ratował topielice na dwóch koloniach, w których uczestniczyłam, widać wtedy był deficyt ratowników.

Z etapu kolonii i obozów prześlizgnęłam się do zagranicznych wyjazdów wypoczynkowych z koleżankami. Pieniądze na te wycieczki zbierało się przez cały rok, a i tak zazwyczaj rodzice coś musieli dołożyć. Pamiętam emocje pierwszych samotnych wyjazdów, te godziny spędzone w autokarach, te bolące plecy, gotowane jajka współpasażerów, kolejki do toalet na stacjach benzynowych oraz ulgę, kiedy autobus wreszcie przybywał do celu. A tam – hulaj dusza, piekła nie ma, za to pełno alkoholu i śniadych obcokrajowców, którzy lubili towarzystwo jasnowłosych Słowianek. Warunkiem udanego wypoczynku, choć z takich wakacji wracało się bardziej zmęczonym niż przed wyjazdem, był tani hotel w nadmorskim kurorcie, koniecznie nieopodal centrum rozrywkowego. Zamiast ciekawych obiektów architektonicznych i naturalnych zwiedzało się okoliczne plaże za dnia i knajpy nocą, a z imprez do hotelu wracało wraz z pierwszymi promieniami słońca.

Etap ten minął wraz z ukończeniem studiów i rozpoczęciem dorosłego życia na własną rękę. Na urlopy od jakiegoś czasu wybieram niewielkie hotele na skraju miejscowości, z dala od hałasu centrum i dyskotekowego gwaru. Szczegółowo studiuję przewodniki, poszukując atrakcji w postaci zabytków, ciekawych miejsc i wydarzeń kulturalnych. Rozkoszuję się smakami i aromatami lokalnej kuchni, zwiedzam targowiska w poszukiwaniu miejscowych specjałów. Zeszłego lata wybraliśmy się z mężem i roczną wówczas córeczką na kemping w Chorwacji i szczerze przyznam, że na tak wspaniałym urlopie nie byłam od dawna. Była to nasza pierwsza tak daleka podróż z przyczepą kempingową, z małym dzieckiem, kompletnie bez znajomych. Na miejscu poznaliśmy fantastycznych ludzi, zwiedziliśmy niemal całą Istrię, odbyliśmy podróż szlakiem winnic i tłoczni oliwy, oczywiście z degustacją, o czym zawsze marzyłam.

Teraz, kiedy sezon urlopowy już tuż, tuż, marzę o podobnych wakacjach. Plany się jeszcze nie skrystalizowały, więc jest szansa, że uda nam się odwiedzić ojczyznę dzisiejszej bohaterki – Hispanic Barbie z 1979 roku. To moja miłość od pierwszego wejrzenia na zdjęciu i mimo, że nie mam jej oryginalnego stroju i tak pozostaje jedną z najjaśniejszych gwiazd mojego zbiorku. Oto i ona.

Jako, że dziś pogoda nas rozpieszcza od rana, Basia zażyczyła sobie śniadania na trawie. Aż się zdziwiłam, ile ona potrafi na raz zjeść! Ken w stroju służbowym ochoczo jej usługiwał.




Masaż stóp jest miły, także w trakcie jedzenia.




Kiedy tak Barbie się relaksowała, zaczęły jej przychodzić do głowy różne ciekawe myśli.




A że nie lubi odkładać niczego na później, przystąpiła do działania.