Wesołego po-Świętach!
Nie było mnie tu przez chwilę, bo miałam taki młyn, że nie nadążałam taczki załadować. Przygotowanie dwudniowej imprezy dla całej rodziny było nie lada wyzwaniem, ale z pomocą dobrych elfów, a w szczególności jednego, wszystko się udało. Teraz czas na błogie lenistwo, bo kiedy już wszystkie papiery po prezentach zostały wyrzucone, śledzie i karpie zjedzone, wino wypite (a nie, uchowała się butelka, no to zdrówko!) okazało się, że kosztowało mnie to wiele energii i jednak jestem zmęczona.
W tegoroczne Święta z wielkim zdziwieniem odkryłam, że w zasadzie prezenty są dla dzieci i nie ekscytują mnie tak, jak kiedyś. Do niedawna nie potrafiłam zrozumieć Mojej Mamy, kiedy mówiła, że nie musimy jej nic kupować pod choinkę, bo wystarczy, że my będziemy. Jak to? – myślałam, przecież oprócz opłatka, kolacji, kolęd, prezenty były czymś, na co się czekało z niecierpliwością i podnieceniem. Czym w tym roku uraczy nas Mikołaj? Czy zrozumiał tę delikatną aluzję o nowych kolczykach, które tak pięknie komponowałyby się z moim wisiorem? Czy natknął się na otwartą stronę sklepu internetowego z recenzją książki ulubionego pisarza? Czy wpadło mu w ucho moje spostrzeżenie o ukazaniu się niedawno płyty zespołu, który lubię?
Kiedy byłam dziecięciem niezbyt uświadomionym w kwestii Mikołajowej, mieliśmy z Bratem ambitny plan zastawienia zasadzki na naszego ulubionego świętego. Wierzyliśmy bowiem, że wchodził do naszego domu przez werandę na tyłach. Kiedy więc zaświeciła pewnego razu ta wyczekiwana przez nas gwiazdka, ułożyliśmy się po obu stronach drzwi, chowając pod zasłony z chytrym postanowieniem złapania Mikołaja za nogi w momencie, kiedy tylko przekroczy próg. A wtedy cały świat byłby nasz, bo ograbilibyśmy go nie tylko z prezentów przeznaczonych dla nas, ale i z tych dla innych dzieci :D Ot, zachłanne potwory! Plan nasz zniweczyli jednak dorośli, wyłuskując nas z kotar i zanosząc do stołu, gdzie raz po raz dało się słyszeć: „jak nie zjesz, to Mikołaj nie przyjdzie”. Tym samym słony jak Morze Martwe śledź, choć z trudem, był przełykany i lądował w małym, ściśniętym z nadmiernej ekscytacji żołądku.
W tym roku jednak pochłonięta kuchennymi rewolucjami na miarę już nie Magdy G., ale samego Gordona R., nie miałam nawet czasu nic sobie wypatrzeć, nie mówiąc już o kupieniu. Bo 20 lalek ze Stanów, które właśnie dziarsko suną po falach Atlantyku zamówiłam przecież w okolicy urodzin, więc nie ma mowy, żeby były prezentem Świątecznym :D Poza tym mnóstwo czasu poświęciłam na wyszukanie prezentów dla mojej córki (a potem drugie tyle na ich pakowanie) i śmiało mogę stwierdzić, że jej pełne radości „ojej!” na widok zawartości paczek było dla mnie najlepszym, co mogłam w te Święta dostać. Oczywiście absolutnie bez znaczenia jest fakt, że akurat sama lubię się bawić tym, co ona dostała ;)
Na koniec garść zdjęć z elfem Świętego Mikołaja w roli głównej, w którego przekornie wcieliła się Palm Beach Barbie z 2001 roku.