Obserwatorzy

czwartek, 26 stycznia 2012

Z doskoku

Dziś nie będzie żadnej historyjki z przeszłości. Dziś będzie krótko, zwięźle i na temat.
Ostatnio utknęłam bowiem w pętli czasowej, z której nie sposób się wydostać, choć jest nadzieja, bo widać maleńkie światełko w tunelu. Cały styczeń przeżywałam przygotowania do występu naszej grupy tanecznej na Fair Play Nivalu. Mieliśmy długie, wyczerpujące treningi z większą częstotliwością niż dotychczas. Wysiłek się jednak opłacił, bo wypadliśmy dobrze i zebraliśmy mnóstwo pochwał. Jak na grupę, która tańczy razem od niespełna 4 miesięcy i w której średnia wieku to jakieś 26 lat (zawyżam ją znacznie), to chyba nieźle, co? Najważniejsze jest to, że wszyscy podczas przygotowań się świetnie bawili i grupa się zżyła, dzięki czemu będzie się nam lepiej tańczyło w przyszłości.
Drugie, co mi zajmuje ostatnio czas to praca, w styczniu mam jej mnóstwo. Oprócz normalnych czynności jest tyle dodatkowych rzeczy do zrobienia, że ciężko to ogarnąć. Całe szczęście, że koniec miesiąca blisko, w lutym będzie już łatwiej.
Czekam już coraz bardziej niecierpliwie na mój e-bayowy zakup ze Stanów, który do mnie płynie, płynie i przypłynąć nie może. Śni mi się po nocach, że paczka utknęła w urzędzie celnym, że ją otworzyli i zabrali połowę lalek, bo niby się nie zorientuję, że brakuje. Albo że sprzedawca spakował mniej, niż oferował na aukcji. Zwariowałam już do reszty :D
Kupiłam sobie ostatnio farby akrylowe i postanowiłam spróbować swoich sił w repaincie. Trudna to sztuka, trzeba się wykazać nie lada precyzją, żeby te maleńkie twarze pomalować. Muszę koniecznie nabyć szkło powiększające, albo jeszcze lepiej lampę ze szkłem taką, jaką mają kosmetyczki, bo tu każda kropeczka ma znaczenie, a wzrok już nie ten. Przyzwyczajona też jestem do nieco większych formatów, a i pędzla w ręce dawno nie trzymałam, to i koślawo wychodzi. Ale pierwsze koty za płoty, oto efekt. Kiedy się wygrzebię spod sterty papierów, będę ćwiczyć dalej J
Klonik przed


Klonik po



środa, 4 stycznia 2012

Jazda figurowa

Kto ogląda jazdę figurową? Zaznaczam, że nie chodzi mi o program Michała Figurskiego, a o jazdę figurową na lodzie. Jak wiele jest osób, które się tym sportem interesują albo wręcz fascynują? Kto jest obecnie numerem jeden w rankingu łyżwiarzy?
Pamiętam, jak w połowie lat 80 dwudziestego wieku (Bożesz Ty mój, jak to brzmi, jakbym mówiła o dinozaurach!) zasiadaliśmy całą rodziną przed telewizorem, aby oglądać co bardziej spektakularne zawody: a to mistrzostwa Europy, a to świata, czy też wyjątkowe igrzyska olimpijskie. Swoją drogą te ostatnie wzbudzały we mnie niegdyś o wiele więcej emocji niż obecnie. Z zapartym tchem śledziłam ceremonię otwarcia, wypatrując polskiej reprezentacji, a potem trzymałam kciuki, żeby znicz ładnie i bez przeszkód odpalił. Kiedy fascynujące dwa tygodnie w końcu mijały, w sercu zostawał smutek i żal, zdarzało mi się również ronić łzę podczas ceremonii zamknięcia. A teraz? Coś mi kołacze po łbie, że w Londynie w 2012 ma być olimpiada letnia, ale co do zimowej, to nie mam pojęcia… Chociaż nie, coś mi świta, że to będzie Soczi w 2014 roku. Mylę się?
Kompletnie nie  orientuję się kto i czy ktokolwiek w ogóle reprezentuje obecnie Polskę w jeździe figurowej na lodzie. Kiedyś emocje wzbudzały występy Grzegorza Filipowskiego, pieszczotliwie nazywanego przez naszą rodzinę „kołkiem” z uwagi na nieprawdopodobną wręcz elastyczność ciała i umiejętność jej wykorzystania w swojej jeździe. Usztywniony Grzegorz dramatycznie kontrastował z mistrzowskim Brianem Boitano, czy nielubianym przeze mnie, lecz uwielbianym przez tłumy Wiktorem Petrenko. Co do par tanecznych, to długo po tym, jak fotografia duetu Jayne Torvill i Christopher Dean, uchwyconych w trakcie swojego słynnego programu do „Bolera” Ravela przestała zdobić szklaną witrynkę w pokoju mojej kuzynki, zaś słynne rodzeństwo Isabelle i Paul Duchesney przestało szokować sędziów swoimi awangardowymi pomysłami na tańce na lodzie, pojawiła się para Sylwia Nowak i Sebastian Kolasiński, którzy jednak nie wchodzili zazwyczaj do pierwszej dziesiątki bardziej znaczących zawodów. W tym samym mniej więcej czasie, czyli pod koniec ubiegłego wieku chlubę polskiego łyżwiarstwa stanowiła para sportowa Dorota Zagórska i Mariusz Siudek, którzy potrafili załapać się na pudło mistrzostw Europy lub świata. Nieco wcześniej nadzieją polskiego łyżwiarstwa figurowego okrzyknięta była Anna Rechnio, która jednak nie uzyskała lepszego miejsca niż 5 na mistrzostwach świata. W zasadzie to fantastyczny wynik, jednak w mojej pamięci nie mogła się równać z niezapomnianą gwiazdą solistek, Katariną Witt. Była ona nie tylko świetną łyżwiarką, ale również symbolem seksu, przyciągającym przed telewizory tłumy widzów płci obojga. Kibicowałam jej jak szalona, szczególnie podczas zmagań na igrzyskach olimpijskich w Calgary w 1988 roku, kiedy obie wraz z Debi Thomas tańczyły program dowolny do muzyki z „Carmen” Bizeta. Po programie obowiązkowym i krótkim każda z nich mogła sięgnąć po złoto. Ta sama muzyka do jazdy dowolnej, która była w tamtym momencie grą o wszystko dodawała niesamowitego dreszczu emocji. Pomimo mojego żarliwego kibicowania Katarinie, nie pojechała ona bezbłędnie. Przy występie Debi mamrotałam więc pod nosem „skuś babko, dam jabłko”, za co zostałam srodze zbesztana przez mojego Tatę, dla którego najważniejsza była sportowa sprawiedliwość i który nie widziałby tragedii w tym, że Debi zgarnęłaby złoto w przypadku perfekcyjnego występu. Najwyraźniej jednak już wtedy miałam zadatki na czarownicę, ponieważ rywalka Katariny swój program dramatycznie spartoliła, po czym miałam delikatne wyrzuty sumienia, że to jednak przeze mnie.
Debi jednak na zawsze zatrzyma specjalne miejsce w mojej pamięci za występy podczas pokazów mistrzów, gdzie w cudowny sposób, z ogromnym dystansem do siebie i łyżwiarskiego światka prezentowała się jako początkująca pokraka J
Pozostając w klimacie łyżwiarstwa figurowego pragnę zaprezentować Ice Capades Barbie z 1989 roku. Niestety, jest chyba początkującą łyżwiarką, bo nie potrafi wykonać poprawnie ani jednej łyżwiarskiej figury ;)





A na koniec występ Debi Thomas w roli początkującej, lecz ambitnej pokraki. Nie mogłam się powstrzymać J

wtorek, 27 grudnia 2011

Święta, Święta i po Świętach

Wesołego po-Świętach!
Nie było mnie tu przez chwilę, bo miałam taki młyn, że nie nadążałam taczki załadować. Przygotowanie dwudniowej imprezy dla całej rodziny było nie lada wyzwaniem, ale z pomocą dobrych elfów, a w szczególności jednego, wszystko się udało. Teraz czas na błogie lenistwo, bo kiedy już wszystkie papiery po prezentach zostały wyrzucone, śledzie i karpie zjedzone, wino wypite (a nie, uchowała się butelka, no to zdrówko!) okazało się, że kosztowało mnie to wiele energii i jednak jestem zmęczona.
W tegoroczne Święta z wielkim zdziwieniem odkryłam, że w zasadzie prezenty są dla dzieci i nie ekscytują mnie tak, jak kiedyś. Do niedawna nie potrafiłam zrozumieć Mojej Mamy, kiedy mówiła, że nie musimy jej nic kupować pod choinkę, bo wystarczy, że my będziemy. Jak to? – myślałam, przecież oprócz opłatka, kolacji, kolęd, prezenty były czymś, na co się czekało z niecierpliwością i podnieceniem. Czym w tym roku uraczy nas Mikołaj? Czy zrozumiał tę delikatną aluzję o nowych kolczykach, które tak pięknie komponowałyby się z moim wisiorem? Czy natknął się na otwartą stronę sklepu internetowego z recenzją książki ulubionego pisarza? Czy wpadło mu w ucho moje spostrzeżenie o ukazaniu się niedawno płyty zespołu, który lubię?
Kiedy byłam dziecięciem niezbyt uświadomionym w kwestii Mikołajowej, mieliśmy z Bratem ambitny plan zastawienia zasadzki na naszego ulubionego świętego. Wierzyliśmy bowiem, że wchodził do naszego domu przez werandę na tyłach. Kiedy więc zaświeciła pewnego razu ta wyczekiwana przez nas gwiazdka, ułożyliśmy się po obu stronach drzwi, chowając pod zasłony z chytrym postanowieniem złapania Mikołaja za nogi w momencie, kiedy tylko przekroczy próg. A wtedy cały świat byłby nasz, bo ograbilibyśmy go nie tylko z prezentów przeznaczonych dla nas, ale i z tych dla innych dzieci :D Ot, zachłanne potwory! Plan nasz zniweczyli jednak dorośli, wyłuskując nas z kotar i zanosząc do stołu, gdzie raz po raz dało się słyszeć: „jak nie zjesz, to Mikołaj nie przyjdzie”. Tym samym słony jak Morze Martwe śledź, choć z trudem, był przełykany i lądował w małym, ściśniętym z nadmiernej ekscytacji żołądku.
W tym roku jednak pochłonięta kuchennymi rewolucjami na miarę już nie Magdy G., ale samego Gordona R., nie miałam nawet czasu nic sobie wypatrzeć, nie mówiąc już o kupieniu. Bo 20 lalek ze Stanów, które właśnie dziarsko suną po falach Atlantyku zamówiłam przecież w okolicy urodzin, więc nie ma mowy, żeby były prezentem Świątecznym :D Poza tym mnóstwo czasu poświęciłam na wyszukanie prezentów dla mojej córki (a potem drugie tyle na ich pakowanie) i śmiało mogę stwierdzić, że jej pełne radości „ojej!” na widok zawartości paczek było dla mnie najlepszym, co mogłam w te Święta dostać. Oczywiście absolutnie bez znaczenia jest fakt, że akurat sama lubię się bawić tym, co ona dostała ;)  
Na koniec garść zdjęć z elfem Świętego Mikołaja w roli głównej, w którego przekornie wcieliła się Palm Beach Barbie z 2001 roku.




wtorek, 13 grudnia 2011

Katalog Otto

Kto korzysta z katalogów sprzedaży wysyłkowej? 3 Suisse, Bon Prix, Mango, czy to funkcjonuje? Kiedy byłam dzieckiem katalogi cieszyły się niezwykła popularnością. Nie żeby ktoś coś kupował, Boże uchowaj, bo jak tu zamówić coś zza żelaznej kurtyny, z tajemniczego kraju, zwanego przez niektórych NRF, innych RFN, będącym ojczyzną Nietschego, Beethovena (nie mylić z psem, o Ludwika tu chodzi), Bismarcka od śledzi, Helmuta od Koli oraz Angeli od Merkel, czyli naszego zachodniego sąsiada – Niemiec. W czasach, kiedy w telewizji były dwa programy, a o antenach satelitarnych nikt nie słyszał, katalog sprzedaży wysyłkowej był oknem na inny, lepszy świat. Roiło się w nim od ubrań o modnym kroju, dziwnych sprzętów do wyrabiania muskulatury (czy ktoś pamięta jeszcze sprężyny do rozciągania?), różnych sprzętów użytku domowego, egzotycznych pościeli, firan i zestawów dywaników do łazienki z uroczym futerkiem na klapę sedesową.
Moja mama bardzo dbała o bycie modną Polką w trudnych czasach, więc katalogi zawsze się jakieś w domu znajdowały. Na pewno w ich dostarczaniu niebagatelną rolę odegrała nasza znajoma, która na stałe się w Niemczech osiedliła i tam pozostaje po dziś dzień. Mama często przeglądała strony o modzie damskiej, czasem odrysowywała jakiś szczególnie wpadający w oko krój żakietu czy sukienki, po czym uprawiała jakieś czary-mary, aby zdobyć materiał i zadowolona szła do krawcowej, aby jej uszyła strój na wzór tego z katalogu. I choć zabrzmi to może nieskromnie, wszak to moja Mama, ale zawsze wyglądała szałowo, aż ją ludzie na ulicy potrafili zaczepić.
Dzieci też miały niezłą frajdę z przeglądania poszczególnych stron. A to wpadła w oko koszulka z kolorowym nadrukiem „Dirty Dancing”, którego rodzice nie pozwolili obejrzeć na video, bo polski tłumacz nadał mu tytuł „Wirujący seks”, więc na pewno będzie się roiło od scen nieodpowiednich dla dzieci w wieku szkolnym, a to koronkowe biustonosze, w których widać było (o zgrozo!) sutki, a to majtki ze sznurkiem (kiedyś nikt nie wiedział, co to stringi), ukazujące kształtne pośladki modelek w pełnej krasie, a wzbudzające wesołość wśród oglądających je dzieci (goła pupa, goła pupa!). Dech w piersiach zapierały przezroczyste wanny i łóżka opalające, w których bez żadnego skrępowania wylegiwały się istoty płci obojga. Cóż… nagość nie była kiedyś tak powszechna jak dziś i byle pośladek potrafił na długo pozostać w pamięci. Ostatnio dowiedziałam się za sprawą mojej koleżanki, która wraz z towarzyszami zabaw to wyśledziła, że prezentowano tam również urządzenia do masażu intymnego dla pań ;) i choć dzieci nie wiedziały, do czego to właściwie służy, to i tak rechotały jak żaby w płytkim stawie w ciepłą, letnią noc.
Nasyciwszy jednak me słodkie, niewinne oczęta egzotyczną golizną, wracałam co i rusz do sekcji z Barbie, będącymi jeszcze wtedy daleko poza moim zasięgiem, bowiem nie mogłam wzorem Mamy uszyć ich u krawcowej. Godzinami wpatrywałam się w różne modele lalek, podziwiając ich plastikowy wdzięk i urodę. Wzdychałam do nich, śniłam o nich nocami, by nad ranem przebudzić się w szarej rzeczywistości, jakże odmiennej od tej w katalogu OTTO. A tam przecież były nie tylko lalki, ale i salon fryzjerski, i konie, i sypialnia, i może nawet sklep. Przy niektórych produktach było napisane „NEU”, więc wymyśliłam sobie, nie znając języka obcego, że to pewnie dlatego, że już niedostępne w sprzedaży, a zdjęcia zostawili, żeby się pochwalić, że coś takiego w ogóle było :D
Wśród licznych modeli pań i mniej licznych panów była też i ona ... Piękna, długowłosa i z magicznym sprzętem do zaplatania włosów w urocze niby-warkoczyki, wydającym mi się wówczas cudem techniki. Nigdy, przenigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę ją miała. Kiedy jednak odkryłam niczym Kolumb, że na e-bayu można znaleźć niemal wszystko, szybko odświeżyłam sobie mój zapomniany „język wroga”, czyli niemiecki i po nawiązaniu kontaktu ze sprzedawcą w sprawie ustalenia możliwości wysyłki do Polski, wylicytowałam J
Mesdames et Messieurs, Ladies and Gentlemen, Meine Damen und Herren, Panie i Panowie! Pozwólcie, że przedstawię Wam (tu proszę wyobrazić sobie odgłos werbla i talerzy perkusyjnych) Twirly Curls Barbie z 1982 roku!






Tym samym jedna z pań z mojej Dream Team jest już odfajkowana J Następne czekają w kolejce.

wtorek, 6 grudnia 2011

Pora na Teletubisie

Kiedy byłam młodą studentką, świat ogarnął szał małych, pluszowych stworków. Choć teoretycznie ich zadaniem było umilanie czasu dzieciom, obecne były wszędzie: w telewizji, na ulicy, w sklepie z odzieżą, w lodówce, w łazience, a być może i w puszce z konserwą. Nie dało się przejść obok tego obojętnie, toteż szybko zaczęłam czuć do nich głęboką niechęć, a może i nawet odrazę. Oczywiście aby móc sobie opinię wyrobić, obejrzałam jeden odcinek „Teletubisiów”. Chociaż „obejrzałam” to za dużo powiedziane, bo oglądać się tego nie dało. Nuda, dłużyzna, dialogi bardzo słabe, aż chce się wyjść z kina ;) W dodatku te małe, futrzane grubaski były w moim odczuciu wytworem chorego umysłu telemaniaka po kilku głębszych: wytrzeszczone oczy, anteny na głowach, a w brzuchu telewizor. I to mają oglądać dzieci? Zgroza! A nawet Sodoma i Gomora! Na nic się zdały zapewnienia psychologów dziecięcych, że „Teletubisie” to program o wyjątkowych walorach edukacyjnych dla najmłodszych telewidzów, dostosowany do ich percepcji i poziomu rozwojowego. „Teletubisiom” mówiłam zdecydowanie NIE!
Po kilkunastu latach, w czasie których moda na „Teletubisie” minęła, a wrzawa wokół rzekomego homoseksualizmu Tinky-Winky ucichła, przyszło mi odszczekać wszystkie bezeceństwa i wszystkie kalumnie, którymi te biedne stworzenia obrzucałam. Ba! Zaczynam do nich pałać niekłamaną sympatią i szczerze żałuję, że nie mam ani jednego DVD o ich jakże pasjonujących przygodach. Z zapałem godnym podziwu nękam znajomych o przeszukanie domowej wideoteki, bo a nuż się znajdzie choć jedna płyta i będę ją sobie mogła pożyczyć.
Skąd taka odmiana, ten nagły i niespodziewany zwrot akcji? Wszystko za sprawą pewnej małej dziewczynki, która ponad rok temu opuściła przytulne mieszkanko w moim brzuchu i wywróciła moje życie do góry nogami. Istne Tsunami J Otóż panienka ta wbrew nawykom rodziców lubi wcześnie wstawać. Nie kusi jej miękkość poduszki, ani kocyk z kotkiem. Za nic ma ciepło łóżeczka. Kiedy ranne wstają zorze, ona już pohasać może! Jest pełna życia i gotowa stawić czoła nadchodzącemu dniu, najchętniej w towarzystwie ledwie widzącej na zapuchnięte oczy mamy. Zapytać by można, co na to mama? Mama wówczas jedną ręką przytrzymuje opadające powieki, drugą sięga po komórkę, po czym włącza youtube, wybiera „Teletubisie” i pogrąża się we śnie na następne pół godziny J W tym czasie zadowolone dziecię ogląda przygody uroczych stworzonek z antenką i telewizorkiem w brzuszku. A jako, że bajka jest polecana przez ekspertów z dziedziny psychologii dziecięcej, mama nie ma wyrzutów sumienia, bo dziecko nie wgapia się bez sensu, ino uczy ;)
Jakiś czas temu wygrałam na e-bayu aukcję, w której były trzy laki z mojej Dream Team i kilka dodatkowych. Jakież było moje zdziwieni, gdy wśród Barbie z lat osiemdziesiątych znalazłam tego oto Teletubisia :


Był troszkę ubrudzony i potargany, ale zaraz doprowadziłam go do ładu, a wśród ubranek, które razem z lalczaną gromadką przyjechały, wyszperałam jego oryginalny strój. Teraz może bez przeszkód hasać po sztucznych łąkach.




To by było na tyle. Teletubisie mówią „Pa, pa”.
PS. Bohaterem dzisiejszej audycji była Super Hair Barbie z 1986 roku.

wtorek, 29 listopada 2011

Poszukiwany, poszukiwana

Pamiętacie tę starą komedię Barei? Stanisław Maria Rochowicz w związku z pewnymi zawirowaniami w życiu musi się ukrywać w kobiecym przebraniu. Przyjmuje więc pseudonim zawodowy „Marysia” i jako pomoc domowa służy niewiedzą i brakiem doświadczenia różnym osobom. Film ten, jak chyba każdą komedię tego znakomitego reżysera, oglądałam wielokrotnie. Za każdym kolejnym razem śmieszy coraz bardziej.
Uwielbiam używać w życiu tekstów wyjętych żywcem z filmu. Nieważny kontekst, ani czy osoby, które za chwilę usłyszą znamienne słowa będą w ogóle kojarzyć, skąd one pochodzą. Jeśli nie, trudno, wyjdę na głupka, który plecie androny, nie pierwszy raz zresztą, był czas przywyknąć J  Cóż jednak może  być przyjemniejszego niż na standardowe pytanie „kto tam?” kiedy stuka się do drzwi, odpowie się „Otwieraj, Marysiu, to ja, twój pan!”? Albo kiedy gotując zmierzymy zawartość cukru w cukrze? Albo kiedy ktoś spyta, co robi mój mąż, czyż nie jest miło odpowiedzieć „Mój mąż jest z zawodu dyrektorem”. I nieważne, że nie jest, bo przecież zawsze może być, a jak nie, to „gdyby Wasze dziecko tędy szło do przedszkola i nie mówcie, że nie macie, bo mieć możecie, sprawdzić czy nie ksiądz”. A nie, to już następny film J
Najmilej jest, kiedy spotkamy się z towarzystwem ze studiów, z którym wielokrotnie, czy to przy flaszeczce czegoś mocniejszego, czy przy herbacie i ciastku, rzeczone filmy katowaliśmy. Tu nie potrzeba zachęty, sami z siebie wtrącamy , niczym wujek Staszek - mistrz ciętej riposty, dialogi rodem z Barei. Wszyscy rozumieją, nikomu nie trzeba tłumaczyć, potrafią odpowiedzieć następną kwestią z filmu, czysta przyjemność.
Ale do rzeczy, blog wszak o lalkach. Poszukiwaną jest oczywiście Baśka. Jakiś czas temu kupiłam ją na allegro wraz z zestawem trupków. W zasadzie wtedy jeszcze miałam ambitny plan kupowania lalek córce, ale szybko się okazało, że jednak jestem wstrętną matką i nie chcę się z dzieckiem podzielić zabawkami. Powiem więcej, jestem gorzej niż wstrętna, bo jej zabawkami się bawię, owszem, a swoich nie daję. (Zaraz zapuka do drzwi opieka społeczna, albo policja, albo i ksiądz i dostanę za swoje, o ja wyrodna!) Myślałam, że identyfikacja lalki to Pan Pikuś, wszak istnieją blogi z obszernymi opisami, całe strony poświęcone identyfikacji lalek, bogate galerie na flickerze. Oj naiwna, naiwna, naiwna jak dziecko we mgle. Przeszukałam co mogłam i utknęłam. Nie znalazłam mojej lalki. Pogodziwszy się z moim jakże okrutnym losem (aha! To kara za niedzielenie się z córką!), schowałam Barbarę do szafy, po czym szperając w poszukiwaniu skarbów, znalazłam identyczną na brytyjskim e-bayu. W zestawie trupków, bez opisu. Ale ta sama biżuteria, ten sam makijaż, to samo oko. Czyli jest chociaż pewne, że to nie złodziejka i nie ukradła świecidełek koleżance.
Tak się prezentuje, po lekkim spa.




Kolczyki ma jak Jewel & Glitter, więc może to jakaś modyfikacja? Czy to w ogóle jest możliwe? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, proszony jest o pomoc w identyfikacji. Być może jest owa pani poszukiwana za liczne przestępstwa, oszustwa matrymonialne, albo plucie do piwa? Za to ostatnie grozi kara dożywotniego pozbawienia zniżek na alkohol w ulubionym pubie, więc sprawa jest bardzo poważna.

środa, 23 listopada 2011

Podaruj mi trochę słońca

A co by było, gdyby listopad wyrzucić z kalendarza? Gdyby zamiast niego wstawić lipiec, w końcu też na "l"? Od kilku tygodni jest tak smętnie, szaro, buro, ponuro, że nosa się nie chce z domu wystawiać. Do tego okropna mżawka, jakby się nie mogli w górze zdecydować, czy chlusnąć i lunąć, czy może jednak nie. Ale tak w listopadzie to by jednak wypadało, chociaż trochę, choć odrobinkę... No to pada.

Z drugiej strony listopadowe wieczory, ciągnące się jak przeterminowane żelki - ciągutki motywują do szukania sobie zajęć. Kiedy dochodzi się do wniosku, że w domu nic dobrego już zdarzyć się nie może (Bo czy sprzątanie jest dobre? Chałupa aż się prosi o odszczurzenie, ale Bożesz Ty mój, jak ja nie mam na nic siły, może samo się sprzątnie? Hmmm... a może ciasto? Ciasto zawsze poprawia humor, ale tu znowu trzeba graty wyciągać, potem myć i chować, nieeee, za dużo fatygi!), wychodzi się do ludzi. Jest bowiem szansa, że u innych będzie i czysto, i smakowicie ;)

Po namyśle, kogo by tu uraczyć swoim jakże miłym i nienachalnym towarzystwem ;) wybór padł  na brata ciotecznego i jego rodzinę. Dawno się nie widzieliśmy, dzieci szybko rosną, wszyscy się lubimy i cieszymy ze swojego towarzystwa, a co najważniejsze – mieszkają stosunkowo niedaleko, więc nie spędzimy godziny na jeździe z naszego odludzia w kierunku cywilizacji. Zapakowałam więc Pizzę Margharitę oraz Małża i pojechaliśmy, uprzedziwszy zainteresowanych odpowiednio wcześniej, co by nie narazić się na jazdę na próżno i całowanie klamek (W końcu na klamkach aż się roi od bakterii. Tak samo na klawiaturach, nie mówiąc już o komórkach, kalkulatorach i pieniądzach. A podobno na orzeszkach w knajpie, którymi częstować się mogą wszyscy goście, wytrawni badacze potrafią znaleźć kilka rodzajów moczu! Smacznego :)).
Było bardzo miło, tematów do rozmowy jak zwykle sporo, dzieci brata pięknie się bawiły z moją córką. Mile mnie połechtali zdziwieniem, jaka to ona samodzielna, jak pięknie już chodzi, mówi swoje pierwsze słowa i z jakim apetytem wcina kiełbasę :D Ale czas leciał, a ja miałam małą sprawę do załatwienia. Bo skoro brat ma kilkunastoletnią córkę, to przy odrobinie szczęścia ma też ona Barbie. A przy pełni szczęścia może się już nią nie bawi i może zechce oddać? Wiem, wiem, jestem okropna, ciocia samo zło, żeby dziecku lalki zabierać!
Okazało się, że lalki owszem są, zażądałam więc pokazania :D Oczywiście najpierw pochwaliłam się moim nowym hobby, czyli zbieractwem, wywołując niekłamane zdziwienie i już nie ironiczne uśmieszki, ale porządny, gromki rechot z głębi trzewi :D Czegóż się jednak nie robi, jeśli istnieje choćby cień możliwości objęcia w posiadanie mrocznego obiektu pożądania? Po wyjęciu lalek nowszych, o których od razu wypowiedziałam się, że ładne, owszem, zadbane, owszem, ale dla mnie kompletnie nieinteresujące (jak może mnie interesować jakaś para: Troll i Gabriella z HSM, skoro „high” kojarzy mi się głownie jako „stan odurzenia”, a SM z khem… wiadomo z czym), ze strychu przymaszerowało pudełko ze starszymi nabytkami. I tu na uwagę zasługiwała jedna panienka, o znamiennych sygnaturach i moldzie Superstar J Należała pierwotnie do siostry żony męża i była w zadziwiająco dobrym stanie. Przyznać tu zdecydowanie trzeba, że moja nie taka już mała bratanica o swoje lalki dbała. Miały lekko zmechacone włosy, ale nic poza tym. Żadnych pogryzionych kończyn, czy urwanych głów.
Wzięłam do domu kilkulalkową gromadkę celem odświeżenia. Dostałam pełne przyzwolenie na jakiekolwiek metamorfozy, bowiem prawdziwe zainteresowanie właścicielki, nie wiedzieć czemu, wzbudza tylko ta dziwna parka z HSM. W sekrecie powiem, że istnieje szansa na to, że lalki zostaną u mnie, ale mnie zależy tylko na jednej: Sun Sensation Barbie z 1991 roku.
Tak wyglądała w oryginalnym stroju i biżuterii (uwaga! Kradnę z e-baya!):

A tak wygląda teraz:





A tu jeszcze zdjęcie całego stadka, które do mnie zawędrowało, już po spa. Trzymam kciuki, żeby jedna z jego przedstawicielek została tu na dłużej.