Czeka człowiek cały rok, czeka,
myśli, gdzie pojechać, żeby było w sam raz: nie za drogo, w ciekawym miejscu,
oczywiście z gwarancją ładnej pogody, z atrakcjami dla szarańczy, czyli dzieci.
Wertuje katalogi, przegląda fora, wybiera, które miejsce docelowe będzie
bardziej odpowiadało potrzebom, w końcu się decyduje. Pakuje pół domu do
bagażnika samochodu, drugie pół do przyczepy, ładuje mapy do GPS-a (a na koniec
i tak się okazuje, że ze zdobyczami techniki wygrywa zwykły papier) i jedzie. W
głowie snują się urocze wizje wylegiwania się pod palmą, z drinkiem w dłoni,
podczas gdy dziatwa pluska się wśród fal, buduje zamki z piasku i zbiera dla
mamusi muszelki. Ani chybi na kolię. Mąż muśnięty słońcem i morską bryzą, z
uśmiechem, ba! nawet z pieśnią na ustach i bynajmniej nie jest to „Polskaaaaaa,
biało czeeerwoni!”, tylko nieco bardziej subtelne „Sunshine, sunshine reggae”,
smaruje olejkiem moje plecy i troskliwym tonem pyta, czy może drink się zbytnio
nie ocieplił, bo jeśli tak, to on zaraz skoczy po lód.
Cóż… rzeczywistość skrzeczy,
wiecie?
Wybraliśmy się na wakacje z
przyczepą do Włoch. Tym razem padło na rejony Wenecji, bo Liguria podobno jeszcze
cierpiała po trzęsieniach, a Toskania była poza zasięgiem naszych możliwości
finansowych. Ale Włochy to zawsze Włochy, słońce, plaża, morze, powiew historii
i ta kuchnia…
Wyruszyliśmy w piątek, z zamiarem
spędzenia mniej więcej dwóch dób w podróży i dotarcia w niedzielne
przedpołudnie do miejsca przeznaczenia. Po przejechaniu około 300 km, tuż za
Łodzią zapaliła nam się kontrolka na desce rozdzielczej mówiąca o tym, że coś
nam się dzieje z zasilaniem elektrycznym w samochodzie. Po szybkiej dedukcji i
krótkim grzebaniu pod maską oraz kilku telefonach do szwagra, który zna się na
samochodach jak mało kto, zapadł wyrok: alternator odmówił współpracy. Żaden
serwis Forda w pobliżu (to marka naszego niezawodnego wehikułu, och, jakże
sprawdziło się ironiczne powiedzonko mojego teścia: Ford g… wort) nie miał
ochoty na naprawę auta, co za urocza niespodzianka! Burza dwóch mózgów
zaowocowała decyzją, że spróbujemy dojechać do Gliwic, gdzie mieszka szwagier,
na zasilaniu z akumulatora. Jeśli nie da rady, mamy przecież w przyczepie
drugi.
Pierwszy zajechaliśmy po 50 km.
Drugi nieodwołalnie odmówił posłuszeństwa w Częstochowie. Bez świateł, radia,
klimatyzacji i wspomagania kierownicy, ciągnąc za sobą przeszło tonową
przyczepę dokulaliśmy się do jakiegoś centrum handlowego, gdzie mąż z córką
udali się na poszukiwanie kolejnego. Wrócili jak bohaterowie z wojny
trzydziestoletniej, taszcząc w rękach jakże nam potrzebną baterię! Po 30
minutach, kilku bluzgach i wymianie kabli wszystko zaczęło znowu działać.
Ostrożnie, zaciskając kciuki, modląc się do wszystkich nam znanych świętych,
pojechaliśmy dalej, prosto do warsztatu samochodowego w Gliwicach, gdzie czekał
już na nas szwagier.
Wziął się od razu do roboty, a że
godzina była już wieczorna, zabrałam najpotrzebniejsze rzeczy, w tym córkę i
pojechaliśmy do jego mieszkania, opustoszałego, bo reszta rodziny beztrosko
byczyła się na wakacjach. Około 23 wrócił szwagier, wraz z moim mężem, dzierżąc
w dłoni uświnione sprzęgło alternatora – sprawcę całego zamieszania.
Kolejny dzień upłynął nam na
poszukiwaniu zepsutej części, co nie jest proste w wolną sobotę. Jakież
nieopisane szczęście nas ogarnęło, kiedy okazało się, że jest jeszcze jedna w
warsztacie w Krakowie! Dzięki Bogu udało się ją zdobyć, wszystko zamontować i z
10 godzinnym opóźnieniem wyruszyliśmy w dalszą trasę.
Droga nie napawała optymizmem:
całe Alpy były przykryte gęstymi chmurami, z których co jakiś czas lało. Było
zimniej niż w kraju. Dla mnie jednak szklanka jest zawsze do połowy pełna, więc
z miną wszechwiedzącej wiedźmy Ple-Ple zawyrokowałam, że jak tylko wyjedziemy z
gór, pogoda się poprawi. Wiedźma miała rację, im bliżej morza, tym więcej było
słońca. Wspaniale!
Na kemping dojechaliśmy w
godzinach wieczornych (ale w niedzielę, czyli niemalże zgodnie z planem!), po
czym okazało się, że nie ma wolnych parcel o wielkości odpowiedniej dla naszego
zestawu. Jedna się zwolni od jutra, a tymczasem możemy spędzić noc przy polu
golfowym, już na terenie kempingu, podłączeni do prądu i wody. No to co?
Bierzemy! Całe szczęście, bo tuż po rozstawieniu się i podłączeniu, zaczęło
lać, a korony okoliczny topoli zapragnęły sprawdzić, czy ich pniom dobrze się
wiedzie. Jak się później okazało, zahaczyliśmy o rąbek huraganu, który tego
dnia przetaczał się nad północnymi Włochami.
Do końca pobytu pogoda płatała
figle, przeplatając dni słoneczne z deszczowymi. Przyznać trzeba jedno:
temperatura nawet w najchłodniejszym dniu nie spadła poniżej 20 stopni.
Kemping wybraliśmy ze względu na
masę atrakcji dla dzieci, wśród których największą stanowił kompleks basenowy
ze zjeżdżalniami, armatkami wodnymi i fontannami. Byłam przekonana, że moja
córka nie będzie chciała z niego wychodzić, wymęczy się tam i nie będzie
marudzić. Jakże się myliłam! Moja kochana latorośl lat 2 do wody wchodziła,
owszem, ale najchętniej z mamusią i tylko do kolanek. Ewentualnie mogła się
poganiać naokoło basenu. Budowanie zamków z piasku na plaży, pomimo
przytaszczenia sryliona łopatek, grabek, foremek i wiaderek, nie stanowi
atrakcji. Fale w morzu są ok, o ile nie dotykają jej bosych stópek. Ja nie
wiem, czy mi tego dziecka w szpitalu nie podmienili! Żegnaj błogie lenistwo,
witaj etacie animatora zabaw!
Choć nastawiłam się na zwiedzenie
masy ciekawych miejsc, nic z tego nie wyszło. Okoliczne miejscowości były tak
anonimowe, nie noszące piętna swego kraju, że mogły się znajdować gdziekolwiek
indziej w Europie. Większe atrakcje turystyczne typu Padwa, czy Werona to co
najmniej 150 km jazdy w jedną stronę, z dwulatkiem to za dużo. Wakacje
spędziliśmy więc raczej stacjonarnie, co najwyżej robiąc sobie kilkukilometrowe
wypady rowerowe na lody, których obżarłam się na potęgę. Zaliczyliśmy jedynie 3
wycieczki, w tym jedną do Bibione, w którym nie ma nic ciekawego prócz plaży.
Plaży i … sklepu z zabawkami, gdzie na półkach stały sobie rzędem
kolekcjonerskie Barbie! Były różne, nowsze i starsze, reprodukcje i Superstary
z lat 90 w oryginalnych opakowaniach! Raj dla oczu, piekło dla portfela! Gdybym
dysponowała kasą, nie wyszłabym stamtąd z pustymi rękami. Na szczęście dla
budżetu domowego nad kiesą czuwał mąż, bo jak później sprawdziłam, marże to tam
mieli niebotyczne. A tak, wszystko co straciłam, to kilkadziesiąt minut na
oglądanie. Bo macać nie było wolno – zabraniały tego gęsto rozwieszone kartki z
kategorycznym zakazem w kilku językach.
Tak czy siak, mimo drastycznej
rozbieżności pomiędzy oczekiwaniami a rzeczywistością, wakacje należy uznać za
udane. Fajnie było i do końca podróży obeszło się bez niespodzianek: alternator
padł nam znowu dopiero po powrocie do domu :D
Z lalek miałam tylko Evi mojej
córki, nie brałam żadnej swojej. Aby pozostać jednak w wakcyjnym klimacie,
niejako na pocieszenie - fotki jednej z niekwestionowanych plażowych gwiazd!
Oto perła kurortu – Sunsational Malibu Barbie 1981.
Opalać się już nie mogę, poćwiczę więc sobie jogę! I hop: kobra.
I hop: pies z głową w dół!
PS. Odpowiadając na komentarze
przy BLS, który w całości leciał z zaplanowanego kalendarza podczas, gdy khem..
„wypoczywałam”:
1. Lunarh
– Dziewczyna z BLS 31 w biało-różowej sukience to Tropical Barbie 1985 po
zabawach fryzjerskich jakiegoś dziecka i moim liftingu.
2. Maverika
– Strój pomarańczowo-różowy z BLS 31 zmienia kolory pod wpływem temperatury, a
w BLS 25 laleczka to Polly Pocket.
3. Jewel
Snake – dot. BLS 25 – nie, żadna z tych ozdóbek nie jest mojej roboty J
Powiem, że miałaś niezłe czady na tych wakacjach :D
OdpowiedzUsuńA kolekcjonerskie Barbie to i ja bym pooglądał :D
Basia jakże ładna ;D
Może się nie nazwiedzaliście znanych zabytków, ale nie można powiedziec, żeby wakacje wyszły Wam nijakie :) Szacun za wytrwałość!
OdpowiedzUsuńA na jakie kolory zmienia? Wystarczy potrzymać w dłoni, żeby zmienił? Czy jakoś mocniej podgrzać? Bo ja miałam taki żółto-różowy co zmieniał się na zielono-fioletowy w wodzie.
Wstęp miałaś przyznaję nieciekawy... nic tak nie ostudza euforii jazdy na wakacje jak psujące się auto. Ja jeszcze tak nie miałem, ale moja znajoma jadąc do Berlina tak! Oni wręcz nocowali w samochodzie - zanim doczekali się pomocy!
OdpowiedzUsuńLalka fajna, lubię ten rysunek oka!
Pozdrowienia
Rozrywkowe wakacj miałaś, ale grunt, że udane ;)
OdpowiedzUsuńA przy okazji pomogłaś mi zidentyfikować posiadaną pannicę ;)
Co to za wakacje bez przygód...? ;) Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i udało się Wam dojechać do celu ;)
OdpowiedzUsuńKolekcjonerskie lalki też bym sobie chętnie pooglądała :) Sunsational jest piękna!
Przeboje pierwsza klasa :D
OdpowiedzUsuńAle nie ma udanych wakacji bez takich atrakcji :D
Panienka cudnie opalona, widać że "powakacyjna" :D
Gdyby przy wyjeździe nie zdarzyły się żadne przygody to nie byłoby czego wspominać. A tak wyjazd zapamiętacie na długo :)
OdpowiedzUsuńLalka w pozie psa z głową w dół jest strasznie przefajna. Niby taka nieruchoma a jakie pozy przybiera!
Oj jaki pełen przygód początek urlopu. Ale pewnie po latach będziesz miło wspominać takie wakacje ;)
OdpowiedzUsuńa Basia jaka wygimnastykowana :)
Wakacje wakacjami, a tu blog się kurzy! Jak dobrze, że już jesteś. Czekamy na nowe wpisy :D
OdpowiedzUsuńwspółczuję problemów z dojazdem. :/
OdpowiedzUsuńlalka prześliczna, dużo ładniejsza od PJ z tej samej serii. Superstary z lat 70-80'tych miały zupełnie inną atmosferę, te ich piękne, nie tak szczegółowe oczy sprawiały, że wyglądały na lekko zadumane.