Obserwatorzy

czwartek, 11 października 2012

Urlop, urlop i po urlopie


Czeka człowiek cały rok, czeka, myśli, gdzie pojechać, żeby było w sam raz: nie za drogo, w ciekawym miejscu, oczywiście z gwarancją ładnej pogody, z atrakcjami dla szarańczy, czyli dzieci. Wertuje katalogi, przegląda fora, wybiera, które miejsce docelowe będzie bardziej odpowiadało potrzebom, w końcu się decyduje. Pakuje pół domu do bagażnika samochodu, drugie pół do przyczepy, ładuje mapy do GPS-a (a na koniec i tak się okazuje, że ze zdobyczami techniki wygrywa zwykły papier) i jedzie. W głowie snują się urocze wizje wylegiwania się pod palmą, z drinkiem w dłoni, podczas gdy dziatwa pluska się wśród fal, buduje zamki z piasku i zbiera dla mamusi muszelki. Ani chybi na kolię. Mąż muśnięty słońcem i morską bryzą, z uśmiechem, ba! nawet z pieśnią na ustach i bynajmniej nie jest to „Polskaaaaaa, biało czeeerwoni!”, tylko nieco bardziej subtelne „Sunshine, sunshine reggae”, smaruje olejkiem moje plecy i troskliwym tonem pyta, czy może drink się zbytnio nie ocieplił, bo jeśli tak, to on zaraz skoczy po lód.

Cóż… rzeczywistość skrzeczy, wiecie?

Wybraliśmy się na wakacje z przyczepą do Włoch. Tym razem padło na rejony Wenecji, bo Liguria podobno jeszcze cierpiała po trzęsieniach, a Toskania była poza zasięgiem naszych możliwości finansowych. Ale Włochy to zawsze Włochy, słońce, plaża, morze, powiew historii i ta kuchnia…

Wyruszyliśmy w piątek, z zamiarem spędzenia mniej więcej dwóch dób w podróży i dotarcia w niedzielne przedpołudnie do miejsca przeznaczenia. Po przejechaniu około 300 km, tuż za Łodzią zapaliła nam się kontrolka na desce rozdzielczej mówiąca o tym, że coś nam się dzieje z zasilaniem elektrycznym w samochodzie. Po szybkiej dedukcji i krótkim grzebaniu pod maską oraz kilku telefonach do szwagra, który zna się na samochodach jak mało kto, zapadł wyrok: alternator odmówił współpracy. Żaden serwis Forda w pobliżu (to marka naszego niezawodnego wehikułu, och, jakże sprawdziło się ironiczne powiedzonko mojego teścia: Ford g… wort) nie miał ochoty na naprawę auta, co za urocza niespodzianka! Burza dwóch mózgów zaowocowała decyzją, że spróbujemy dojechać do Gliwic, gdzie mieszka szwagier, na zasilaniu z akumulatora. Jeśli nie da rady, mamy przecież w przyczepie drugi.

Pierwszy zajechaliśmy po 50 km. Drugi nieodwołalnie odmówił posłuszeństwa w Częstochowie. Bez świateł, radia, klimatyzacji i wspomagania kierownicy, ciągnąc za sobą przeszło tonową przyczepę dokulaliśmy się do jakiegoś centrum handlowego, gdzie mąż z córką udali się na poszukiwanie kolejnego. Wrócili jak bohaterowie z wojny trzydziestoletniej, taszcząc w rękach jakże nam potrzebną baterię! Po 30 minutach, kilku bluzgach i wymianie kabli wszystko zaczęło znowu działać. Ostrożnie, zaciskając kciuki, modląc się do wszystkich nam znanych świętych, pojechaliśmy dalej, prosto do warsztatu samochodowego w Gliwicach, gdzie czekał już na nas szwagier.

Wziął się od razu do roboty, a że godzina była już wieczorna, zabrałam najpotrzebniejsze rzeczy, w tym córkę i pojechaliśmy do jego mieszkania, opustoszałego, bo reszta rodziny beztrosko byczyła się na wakacjach. Około 23 wrócił szwagier, wraz z moim mężem, dzierżąc w dłoni uświnione sprzęgło alternatora – sprawcę całego zamieszania.

Kolejny dzień upłynął nam na poszukiwaniu zepsutej części, co nie jest proste w wolną sobotę. Jakież nieopisane szczęście nas ogarnęło, kiedy okazało się, że jest jeszcze jedna w warsztacie w Krakowie! Dzięki Bogu udało się ją zdobyć, wszystko zamontować i z 10 godzinnym opóźnieniem wyruszyliśmy w dalszą trasę.

Droga nie napawała optymizmem: całe Alpy były przykryte gęstymi chmurami, z których co jakiś czas lało. Było zimniej niż w kraju. Dla mnie jednak szklanka jest zawsze do połowy pełna, więc z miną wszechwiedzącej wiedźmy Ple-Ple zawyrokowałam, że jak tylko wyjedziemy z gór, pogoda się poprawi. Wiedźma miała rację, im bliżej morza, tym więcej było słońca. Wspaniale!

Na kemping dojechaliśmy w godzinach wieczornych (ale w niedzielę, czyli niemalże zgodnie z planem!), po czym okazało się, że nie ma wolnych parcel o wielkości odpowiedniej dla naszego zestawu. Jedna się zwolni od jutra, a tymczasem możemy spędzić noc przy polu golfowym, już na terenie kempingu, podłączeni do prądu i wody. No to co? Bierzemy! Całe szczęście, bo tuż po rozstawieniu się i podłączeniu, zaczęło lać, a korony okoliczny topoli zapragnęły sprawdzić, czy ich pniom dobrze się wiedzie. Jak się później okazało, zahaczyliśmy o rąbek huraganu, który tego dnia przetaczał się nad północnymi Włochami.

Do końca pobytu pogoda płatała figle, przeplatając dni słoneczne z deszczowymi. Przyznać trzeba jedno: temperatura nawet w najchłodniejszym dniu nie spadła poniżej 20 stopni.

Kemping wybraliśmy ze względu na masę atrakcji dla dzieci, wśród których największą stanowił kompleks basenowy ze zjeżdżalniami, armatkami wodnymi i fontannami. Byłam przekonana, że moja córka nie będzie chciała z niego wychodzić, wymęczy się tam i nie będzie marudzić. Jakże się myliłam! Moja kochana latorośl lat 2 do wody wchodziła, owszem, ale najchętniej z mamusią i tylko do kolanek. Ewentualnie mogła się poganiać naokoło basenu. Budowanie zamków z piasku na plaży, pomimo przytaszczenia sryliona łopatek, grabek, foremek i wiaderek, nie stanowi atrakcji. Fale w morzu są ok, o ile nie dotykają jej bosych stópek. Ja nie wiem, czy mi tego dziecka w szpitalu nie podmienili! Żegnaj błogie lenistwo, witaj etacie animatora zabaw!

Choć nastawiłam się na zwiedzenie masy ciekawych miejsc, nic z tego nie wyszło. Okoliczne miejscowości były tak anonimowe, nie noszące piętna swego kraju, że mogły się znajdować gdziekolwiek indziej w Europie. Większe atrakcje turystyczne typu Padwa, czy Werona to co najmniej 150 km jazdy w jedną stronę, z dwulatkiem to za dużo. Wakacje spędziliśmy więc raczej stacjonarnie, co najwyżej robiąc sobie kilkukilometrowe wypady rowerowe na lody, których obżarłam się na potęgę. Zaliczyliśmy jedynie 3 wycieczki, w tym jedną do Bibione, w którym nie ma nic ciekawego prócz plaży. Plaży i … sklepu z zabawkami, gdzie na półkach stały sobie rzędem kolekcjonerskie Barbie! Były różne, nowsze i starsze, reprodukcje i Superstary z lat 90 w oryginalnych opakowaniach! Raj dla oczu, piekło dla portfela! Gdybym dysponowała kasą, nie wyszłabym stamtąd z pustymi rękami. Na szczęście dla budżetu domowego nad kiesą czuwał mąż, bo jak później sprawdziłam, marże to tam mieli niebotyczne. A tak, wszystko co straciłam, to kilkadziesiąt minut na oglądanie. Bo macać nie było wolno – zabraniały tego gęsto rozwieszone kartki z kategorycznym zakazem w kilku językach.

Tak czy siak, mimo drastycznej rozbieżności pomiędzy oczekiwaniami a rzeczywistością, wakacje należy uznać za udane. Fajnie było i do końca podróży obeszło się bez niespodzianek: alternator padł nam znowu dopiero po powrocie do domu :D

Z lalek miałam tylko Evi mojej córki, nie brałam żadnej swojej. Aby pozostać jednak w wakcyjnym klimacie, niejako na pocieszenie - fotki jednej z niekwestionowanych plażowych gwiazd! Oto perła kurortu – Sunsational Malibu Barbie 1981.



Opalać się już nie mogę, poćwiczę więc sobie jogę! I hop: kobra.


I hop: pies z głową w dół!


 

 

PS. Odpowiadając na komentarze przy BLS, który w całości leciał z zaplanowanego kalendarza podczas, gdy khem.. „wypoczywałam”:

1.       Lunarh – Dziewczyna z BLS 31 w biało-różowej sukience to Tropical Barbie 1985 po zabawach fryzjerskich jakiegoś dziecka i moim liftingu.

2.       Maverika – Strój pomarańczowo-różowy z BLS 31 zmienia kolory pod wpływem temperatury, a w BLS 25 laleczka to Polly Pocket.

3.       Jewel Snake – dot. BLS 25 – nie, żadna z tych ozdóbek nie jest mojej roboty J

10 komentarzy:

  1. Powiem, że miałaś niezłe czady na tych wakacjach :D
    A kolekcjonerskie Barbie to i ja bym pooglądał :D
    Basia jakże ładna ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Może się nie nazwiedzaliście znanych zabytków, ale nie można powiedziec, żeby wakacje wyszły Wam nijakie :) Szacun za wytrwałość!
    A na jakie kolory zmienia? Wystarczy potrzymać w dłoni, żeby zmienił? Czy jakoś mocniej podgrzać? Bo ja miałam taki żółto-różowy co zmieniał się na zielono-fioletowy w wodzie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wstęp miałaś przyznaję nieciekawy... nic tak nie ostudza euforii jazdy na wakacje jak psujące się auto. Ja jeszcze tak nie miałem, ale moja znajoma jadąc do Berlina tak! Oni wręcz nocowali w samochodzie - zanim doczekali się pomocy!

    Lalka fajna, lubię ten rysunek oka!

    Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozrywkowe wakacj miałaś, ale grunt, że udane ;)
    A przy okazji pomogłaś mi zidentyfikować posiadaną pannicę ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Co to za wakacje bez przygód...? ;) Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i udało się Wam dojechać do celu ;)

    Kolekcjonerskie lalki też bym sobie chętnie pooglądała :) Sunsational jest piękna!

    OdpowiedzUsuń
  6. Przeboje pierwsza klasa :D
    Ale nie ma udanych wakacji bez takich atrakcji :D

    Panienka cudnie opalona, widać że "powakacyjna" :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Gdyby przy wyjeździe nie zdarzyły się żadne przygody to nie byłoby czego wspominać. A tak wyjazd zapamiętacie na długo :)
    Lalka w pozie psa z głową w dół jest strasznie przefajna. Niby taka nieruchoma a jakie pozy przybiera!

    OdpowiedzUsuń
  8. Oj jaki pełen przygód początek urlopu. Ale pewnie po latach będziesz miło wspominać takie wakacje ;)
    a Basia jaka wygimnastykowana :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Wakacje wakacjami, a tu blog się kurzy! Jak dobrze, że już jesteś. Czekamy na nowe wpisy :D

    OdpowiedzUsuń
  10. współczuję problemów z dojazdem. :/
    lalka prześliczna, dużo ładniejsza od PJ z tej samej serii. Superstary z lat 70-80'tych miały zupełnie inną atmosferę, te ich piękne, nie tak szczegółowe oczy sprawiały, że wyglądały na lekko zadumane.

    OdpowiedzUsuń