Obserwatorzy

poniedziałek, 22 lipca 2013

Z daleka

Ależ mnie tu dawno nie było, o rajuśku...
 
Ale żyję, tylko zajęta jestem mocno. Tak mocno, że na lalkowanie czasu już nie zostaje, a co dopiero na bloga...
Mówią, że od przybytku głowa nie boli, ale ostatnio mam masę pracy, a to "ostatnio" trwa od kwietnia. Nie wiem, kiedy się wygrzebię, nawet mój wymarzony urlop stoi pod znakiem zapytania.
 
Do lipca spędzałam mnóstwo czasu na sali treningowej z moją grupą taneczną, wylewając litry potu, rozciągając mięśnie i grzejąc stawy, aby przygotować się do festiwalu. Efekty naszej pracy widać tu:
 
 
A kiedy już wracałam późnym wieczorem z treningów, robiłam to:









 

I tak czas zleciał.
Lalki są cierpliwe, siedzą i czekają na mnie i swoje 5 minut. Pamiętają, że obiecałam im odnowić domek, przemalować meble, samochód i inne duperele. A one są z twardego plastiku i nie odpuszczą :)

sobota, 23 marca 2013

Cyndi Lauper


Miałam dziś sen. Kto wierzy, że sny się spełniają? Mój na pewno choć w części się spełni, bo śniłam w nim, że moja siostra cioteczna powiła Pierworodnego, a że termin ma na koniec marca, to tak też i będzie.

Chłopaczek ze snu urodził się śliczny, zdrowy, różowiutki, w całości do schrupania. Wcale u ciotuchny na rękach nie płakał, bo ciotuchna z dziatwą oswojona i wie, jak maluchy udobruchać. Ciotuchna ze wzruszeniem przypomniała sobie, jak jeszcze nie tak dawno temu jej własne Potomstwo było tej samej wielkości, miało malutkie, zaciśnięte piąstki i buziuchnę jak chińska cesarzowa z małymi, skośnymi oczkami i kartoflanym noskiem.

Czas odwiedzin jednak minął, świeżo upieczona mamunia musiała odpocząć, Pierworodny też, więc ciotuchna żwawym krokiem pomknęła do wyjścia ze szpitala. I dziwnym trafem, nie wiedzieć wcale czemu, tuż po opuszczeniu szpitalnych murów, znalazła się w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, w domu Cyndi Lauper, jej męża i dorastającego syna.

Cyndi okazała się przemiłą starszą panią, wcale a wcale nie zdziwioną, że jakaś wariatka wyszła z polskiego szpitala prosto do jej salonu. Wręcz przeciwnie, wydawało się, że czeka na odwiedziny, bo zaraz przedstawiła mi męża (a ja głupia zapomniałam, jak mu było). Nie sposób było nie zauważyć, że szanowny małżonek był motocyklistą, albowiem nawet siedząc na kanapie, miał na sobie motocyklowe skóry i kamizelkę klubową. Od razu znalazłyśmy z Cyndi nić porozumienia, bo mój własny mąż też jest aktywnym członkiem jednego z klubów motocyklowych. Potem przeszłam do jej salonu, a raczej może saloniku, pełnego mebli, koronkowych obrusów, narzut, bibelotów i lalek. Były przeróżnej wielkości, zauważyłam kilka podobnych do Tonnerek, kilka porcelanek, wszystkie ubrane na biało lub kremowo, większość w ciuchach z epoki wiktoriańskiej. Siedziały na stole, na komodach, w rzędach i pojedynczo. Byłam ogromnie zaskoczona, strasznie chciałam ich dotknąć, ale się bałam, w końcu to lalki Cyndi Lauper!

Wróciłam do kuchni, w której moja gospodyni przygotowywała tradycyjną lemoniadę i zapytałam o te lalki. A ona mi na to, że zbiera je od dawna, że są częścią jej życia, że kocha je wszystkie. Wyciągnęła nawet stary album ze ślubnymi zdjęciami. Ze zdziwieniem odkryłam, że do ślubu jechała wraz z mężem ogromnym motocyklem (to zupełnie tak, jak cioteczna siostra mojego męża), a na szerokiej półce do trzymania nóg siedziały sobie w równym rządku lalki. Nie mogłam oczywiście nie napomknąć, że ja też lubię, też zbieram, ba! nawet bloga prowadzę i nie omieszkam naszego spotkania opisać. Już, już miałam odpalać kompa, kiedy niespodziewanie się obudziłam. Ale obietnica pozostała, toteż wszystko tu skrupulatnie odnotowuję.

W klimacie Cyndi Lauper i mody lat 80 pozostają obie serie Barbie and the Rockers. Często słyszę głosy, że ta seria jest przerysowana, makijaże za ostre, że gwiazdy rocka nie mogą tak wyglądać. Moja opinia jest natomiast taka, że owszem, do współczesnej estetyki to może nie przystaje, ale w latach 80 tak się gwiazdy muzyki nosiły, poniżej jest kilka przykładów.
 
A teraz cała moja muzyczna ekipa. Szczerze się przyznam, że niespecjalnie lubiłam tę serię, dopóki nie uzbierałam jej całej (z jednym, blondwłosym wyjątkiem). Uwaga, zdjęć będzie duuuużo!





















 

wtorek, 8 stycznia 2013

Przyjaciółka od serca


Kiedy byłam w wieku wczesnoszkolnym, zadałam mojemu Tacie bardzo ważne pytanie: kto jest jego przyjacielem? Tata odpowiedział mi, ku mojemu jakże wielkiemu zdziwieniu, że ma wielu znajomych, kolegów, koleżanek, ale przyjaciela nie. Nie mogłam tego zrozumieć, bo jak można żyć bez powiernika, bratniej duszy, kogoś, kto cię wesprze w każdej, najtrudniejszej nawet chwili? Kogoś, z kim dzielisz radości i smutki, śmiejesz się do rozpuku i łykasz gorzkie łzy?

W owym czasie moją najlepszą przyjaciółką była Monika. Umiała pięknie rysować, najpiękniej z całej naszej klasy, miała czarnosierstną pudlicę Sambę, najmądrzejszego psa, jakiego wtedy znałam, długowłosego kota oraz dużo młodszego brata, który nieraz przeszkadzał nam w zabawie. Byłyśmy niemalże nierozłączne, w szkole siedziałyśmy w jednej ławce, wracałyśmy do domu tą samą drogą, często jedna z nas odwiedzała drugą. Miałyśmy masę pomysłów na wspólne spędzanie czasu, a to rysowanie, a to gotowanie, albo pisanie pamiętników, a to nieudolne malowanie oczu za ciemnymi cieniami (jakież to było ekscytujące, bo przecież rodzice nie pozwalali na żadne makijaże), a to pacyfikowanie rozwrzeszczanego brata, w końcu zabawa lalkami. Oczywiście ogrom czasu zajmowały nam rozmowy, te bardziej poważne, natury egzystencjalnej, czyli o świecie, życiu po życiu, sensie istnienia, ale równie dobrze o nietwarzowej bluzce naszej mało lubianej koleżanki, czy też wzbudzające największe emocje, bo o naszych ówczesnych sympatiach. A że każda z nas była kochliwa, gadać było o czym. W nieskończoność. Najlepiej kilka razy o tym samym, ale z innej perspektywy.

Kiedy byłam już dumną posiadaczką Fleur, a później i Barbie (jako jedna z niewielu w klasie, a może i szkole) często przychodziłyśmy do mojego domu, gdzie w swoim pokoju miałam aż dwie półki w regale zaadaptowane na domek. (Żyłam w przekonaniu, że to wypas do momentu, aż zobaczyłam półkowy domek Anki z mojej klasy – ona miała w nim światełka choinkowe! Szczęka mi opadła!) Wymyślałyśmy wtedy przeróżne scenariusze zabaw: a to wzruszający romans bez happy endu, za to kończący się dramatyczną śmiercią głównej heroiny, albo trzymający w napięciu kryminał z morderstwem i rabunkiem w tle, albo horror, z wywoływaniem ducha zmarłej ciotki kuzyna szwagra matki. Albo odgrywałyśmy sceny żywcem wyciągnięte z „Północ-Południe”, albo „Jak zdobywano Dziki Zachód” (Kto pamięta-ręka w górę? Bruce Boxleitner był przez długi czas obiektem moich westchnień. Nawet miałam jego plakat ze Świata Młodych. A serial „Tylko Manhattan”? Myślałam, że się posikam ze szczęścia jak Maxi Amberville na powrót się zeszła z Rocco Ciprianim. A Cutter to świnia!).

Na początku bawiłyśmy się tylko moimi lalkami, Monika żadnej odpowiedniej nie miała. Później rodzice kupili jej Lizę, polską podróbkę Fleur, do której babcia Moniki dołożyła kolejną, bardziej wypasioną, bo ze zginanymi nogami. Jak łatwo się domyślić, Lizy nie spełniały dziewczęcych oczekiwań, bo królowa była jedna i Barbie jej było na imię. Kiedy Monika ją w końcu dostała, obie wpadłyśmy w euforię. Ona – bo dostała wymarzoną lalkę, a ja – bo mogłam nacieszyć nią oczy, a czasem nawet się pobawić. W końcu od czego są przyjaciele? Przeca rzecz jasna, że od pożyczania ukochanych zabawek!

Zaskoczyło mnie to, że jej Barbie wyglądała diametralnie różnie od mojej. Myślałam wtedy, że Barbie to Barbie, koniec i kropka. Mogła się różnić ewentualnie ubrankiem, ale to wszystko. A tu nie dość, że włos inny, to jeszcze te oczy. Nie powiem, zazdrość mnie nieraz chwytała, a moi rodzice nie chcieli nawet słyszeć o kolejnej lalce. A to pech! Nic więc dziwnego, że Barbie Moniki szybciutko wskoczyła na moją listę życzeń, kiedy tylko zaczęłam zbierać lalki. I równie szybko ją kupiłam, co oznacza, że jest już ze mną od dłuższego czasu. I choć przyjaźń z Moniką rozlazła się z czasem jak szwy w kiepskim ubraniu, to ta lalka zawsze będzie mi się z nią kojarzyć.

Pora przedstawić bohaterkę dzisiejszego posta: Barbie Wet n Wild z 1989 roku.





 

Najbardziej lubiłyśmy obserwować termoczuły materiał. W tym celu wsadzałyśmy lalkę do zamrażarki na 5 minut, po czym wyjmowałyśmy ją i dotykałyśmy stroju paluchem. Magia działa!

 
A z okazji Nowego Roku wszystkim czytelnikom życzę jak najserdeczniej wielu radosnych chwil w miłym towarzystwie i spełnienia marzeń.