Obserwatorzy

wtorek, 28 lutego 2012

Tylko rock!

Ostatnio doszłam do wniosku, że jestem dinozaurem. Kompletnie nie wiem, co jest teraz na muzycznym, mainstreamowym topie. Nie śledzę poczynań długonogich wokalistek i wyczesanych wokalistów, nie wiem, kto wydał jaką płytę i króluje obecnie w dyskotekach.  Kiedy zdarzyło mi się ostatnio zawędrować z moimi tanecznymi znajomymi do klubu, bawiłam się dobrze do czasu, kiedy dj przestał puszczać stare hiciory, czyli jakieś pół godzinki. A to się wyszalałam!

Cóż jednak poradzić na to, że ja jestem umysł ścisły. I jak inżynierowi Mamoniowi, mnie się podobają melodie, które już raz słyszałam. Po prostu. No… To… Poprzez… No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę. ;)

Z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy w MTV, jedynym dostępnym kanale muzycznym w naszej TV kablowej, królował rock i grunge. Większość moich znajomych słuchała ostrzejszego grania, wymienialiśmy się kasetami Guns and Roses, Metalliki, później Nirvany, Faith No More, Pearl Jam. Królowały koszulki z trupią czachą, ale bez żadnych różowych akcentów, kraciaste koszule, wytarte jeansy i glany. Ulubioną koszulką była ta z U2, a cały pokój oblepiały plakaty mojego ukochanego zespołu. Nawet na potańcówki chodziło się do klubu, gdzie grali rocka (zapewniam, da się do tego tańczyć). Ciekawe, co tam się teraz dzieje…

Potem nadeszły czasy Vivy, wtedy też przestałam oglądać telewizję muzyczną. To był już całkiem inny świat, w którym nie umiałam się odnaleźć. Nie dla mnie dance i techno, nie kumam kocich ruchów hip-hopowców, ani ich tekstów. Zresztą za szybko śpiewają, mają kiepską dykcję, a ja, jako przygłucha staruszka mam najwyraźniej problemy ze słyszeniem :D Nie rozumiem wrzawy wokół półnagich wokalistek, które chyba mają głównie wyglądać, a śpiewać to już niekoniecznie. Nawet, jeśli dysponują warunkami wokalnymi, to i tak uwagę przykuwa zazwyczaj ich skąpy stój i wyrazisty makijaż. Do tego mniejszy lub większy skandal i bach! Płyta sprzedaje się w milionach egzemplarzy.

Wczoraj chciałam potańczyć z córką w ramach wieczornych zajęć rodzinnych. A że znudziło mi się „Kółko graniaste” i „Stary niedźwiedź mocno śpi”, postanowiłam włączyć tv muzyczną. Skakałam po kanałach, skakałam, teraz mam ich 10 zamiast 1, ale nie znalazłam nic godnego uwagi. Albo jakieś audycje o sławnych ludziach, ich domach, ogrodach, dzieciach, psach, garażach, śmietnikach i trawnikach, albo o zupełnie nieznanych, ale mających parcie na szkło, albo umca-umca, gołe tyłki, łańcuchy i złote zęby. To dziękuję, postoję, wolę już Irenę Santor. Włączyłam więc płytę Pozytywne Wibracje i miałyśmy ubaw na całego. No, nie jest to muza rockowa, ale w miarę upływu lat horyzonty muzyczne się poszerzyły i jestem bardziej otwarta na ciekawe brzmienia. Teraz jednak też nie ciągnie mnie w kierunku disco-popowej sieczki. Nie i już i apage! :D Z nowych to ja owszem, bardzo chętnie Kings Of Leon, Coma, Brodka, Coldplay i inne w ten deseń. Czyli jednak dinozaur całą gębą!

Pozostając w klimacie muzycznym przedstawiam Barbie and the Rockers Real Dancing Action 1986 oraz Dee Dee z pierwszej edycji.

Przed SPA



Po SPA, Baśce obcięłam nieco włosy, teraz przypomina mi trochę Debbie Harry, a Dee Dee zrobiłam afro zamiast kilku dredów, które miała wcześniej.


Czadu laski!






 

środa, 22 lutego 2012

Zeszyt do matematyki

Marzenia dziewczynek są tak proste do spełnienia. Cóż bowiem łatwiejszego niż kupno kucyka, najlepiej z całą stajnią, bo na balkonie go przecież trzymać nie wolno, a w mieszkaniu nie byłoby zbyt higienicznie? Albo czyż nie zabierze tylko sekundki machnięcie czarodziejską różdżką i uczynienie z dziewczynki najprawdziwszej księżniczki, a z lokalu w bloku z wielkiej płyty, mieszczącego się na czwartym piętrze, przy czym windy brak, najprawdziwszego pałacu z tysiącem komnat i służbą? Chrzestna matka Kopciuszka nie dość, że wyczarowała przecież suknię, karetę, stangreta, to i jeszcze księcia za męża, a razem z nim pół królestwa i rękę królewny. A nie, to nie ta bajka.

Kiedy byłam małą dziewczynką, oprócz standardowych marzeń o pieskach, kotkach, kucykach i księżniczkach miałam marzenia dużo bardziej prozaiczne. A to chciałam mieć nowy piórnik, najlepiej taki dwustronny, albo na zamek, z całym wyposażeniem. A to własne pianino, żebym nie musiała latać do szkoły i ćwiczyć. A to kolorowe gumki do włosów, czterokolorowy długopis, albo gumowane jeansy. Albo całą paczkę Donaldów, tylko dla mnie.

Rodzicom ciężko jest przejść obojętnie obok wzdychającej niedużej córeczki, w związku z czym część moich pragnień miała szansę się spełnić. Miałam więc i dwustronny piórnik, i pachnące gumki do wycierania, i całą masę frotek do włosów we wszystkich kolorach tęczy. Niewątpliwie w spełnieniu tych dziecięcych pragnień pomagały wakacyjne wyjazdy do demoludów. Już za naszą południową granicą, w ówczesnej Czechosłowacji świat rysował się o wiele piękniej, a trawa była bardziej zielona. Węgry zaś były oszałamiająco egzotyczne, a sklepy ABC wydawały się rajem dla bogaczy. W takim to sklepie, któregoś lata zobaczyłam zeszyt z Barbie na okładce. To była zupełna nowość, nigdy, przenigdy czegoś  takiego nie widziałam. Dotychczas zdjęcia Barbie oglądało się tylko na odwrocie pudełek albo w katalogach. A tu proszę, zeszyt w kratkę. Dla dziecka w wieku szkolnym jest to przedmiot codziennego użytku. Kiedy Mama zauważyła mój opad szczęki i cielęcy zachwyt w oczach, w lot pojęła, że dzieli ją tylko jeden, mały, zupełnie nieistotny szczegół od zostania najfajniejszą mamą na świecie – te kilka forintów i sklepowa kasa. Dla nas obu pokusa była zbyt silna, by jej się oprzeć.

Już w pierwszym tygodniu nowego roku szkolnego zostałam najpopularniejszą dziewczynką w naszym roczniku. Obejrzeć mój zeszyt przychodziły koleżanki z równoległych klas, kilkakrotnie w ciągu dnia. Fakt, ten zeszyt można było oglądać w nieskończoność, bo jak mogły się znudzić cztery strony formatu a5, a na każdej kilka zdjęć naszego blondwłosego przedmiotu pożądania. Kiedy więc te 16 marnych kartek zostało zapisanych równymi rządkami cyferek, nastąpiły wszystkie etapy żałoby, od początkowej złości, smutku, bólu, aż po końcową akceptację. A potem przełożyłam kartki ze zwykłego zeszytu do tych pięknych, kolorowych okładek. Operację tę powtórzyłam potem kilkakrotnie, dopóki papier pod zszywkami się nie przedarł, dzięki czemu mogłam cieszyć oczy Baśkowymi zdjęciami przynajmniej do końca pierwszego półrocza.

Najbardziej fascynującą płowowłosą pięknością z okładki była dla mnie Dream Glow Barbie. Ta lalka w sukni świecącej w ciemnościach była moim marzeniem przez długi czas, oczywiście nieosiągalnym wówczas. Jakież więc było moje szczęście, kiedy wypatrzyłam ją na niemieckim e-bayu wraz z kilkoma innymi w zestawie. Oto i ona, a w związku z tym, że jest prawdziwą damą, pozuje między innymi w towarzystwie króla J







środa, 15 lutego 2012

Whitney

Nigdy nie byłam jej zagorzałą fanką, ale jej śmierć mnie w jakiś sposób dotknęła. Whitney Houston, bo o niej mowa, była gwiazdą, prawdziwą divą, do której daleko Lady Zgadze, Rihannie czy innej Beyonce. Miała ogromy talent, rzesze wielbicieli na całym świecie i jako pierwsza z czarnoskórych wokalistek pojawiała się regularnie w MTV, torując tym samym drogę licznym następczyniom.
W czasach, kiedy nie mieliśmy MTV, a teledyski można było oglądać tylko w „Jarmarku”, „Wzrockowej Liście Przebojów”, czy ewentualnie w „Koncercie życzeń”, gdzie zamawiało się dedykację dziadkom z okazji złotych godów, hity Whitney były jak powiew świeżości w dusznym pomieszczeniu. Pamiętam, jak teledysk do „I wanna dance with somebody” za każdym razem, kiedy go emitowano, powodował drobną sprzeczkę pomiędzy mną a moją Mamą. Otóż Mama, jako starsza i doświadczona oraz obeznana w temacie osoba twierdziła, że piękne, długie, karbowane włosy Whitney to treska, ja zaś uparcie mówiłam, że absolutnie nie. Przecież peruki i treski są tak ohydne, że od razu rzucają się w oczy, a tu włosy jak żywe, powiewają, skaczą i tańczą razem z artystką. Po latach, kiedy przypadkiem trafiłam na ten klip, zmuszona byłam przyznać Mamie rację, będąc przy tym szczerze zdziwioną, jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć.
Pamiętam, jakim hitem był film „Bodyguard” i jak wielką wrzawę wywołał z uwagi na to, że para głównych bohaterów byłą odmiennego koloru skóry. Podobno część scen wycięto z obawy przed reakcją konserwatywnego amerykańskiego społeczeństwa. „I will always love you”, piosenka promująca i film, i ścieżkę dźwiękową, była jedną z moich ulubionych w latach 90, puszczaną kilkakrotnie na każdej dyskotece szkolnej. Już przy jej pierwszych taktach serce potrafiło przyspieszać, bo a nuż poprosi mnie do tańca ten fantastyczny chłopak z VIII b?
Po długotrwałej przerwie, kiedy bez reszty oddałam się grunge’owemu brzmieniu, Whitney powróciła do mnie gdzieś w końcówce lat 90. Byłam wtedy na studiach, a za pieniądze uciułane ze stypendium jeździłam z koleżankami na wakacje za granicę. Odkryłam wtedy bary karaoke, gdzie był ogromny wybór piosenek Whitney, a wśród nich „Greatest love of all”. Nie wiem dlaczego dopiero wtedy zwróciłam na nią uwagę, ale zachwyciła mnie zarówno melodia, jak i tekst. Stała się hymnem, dającym siłę w trudnych chwilach, nie pozwalającym się poddać mimo przeciwności losu. Nigdy nie odważyłam się zaśpiewać jej publicznie, w żadnym  barze kakaoke, niezależnie od tego, że znam ją na pamięć i za każdym razem, kiedy ją słyszę, wyję na cały regulator razem z artystką. Bo Whitney nie powinno się śpiewać, jeśli nie ma się ku temu warunków głosowych J
Smuci mnie to, jak się ułożyło jej życie. Smuci mnie ta kolejna, bezsensowna śmierć niezwykle utalentowanej osoby. Smuci mnie, że odchodzą wielkie gwiazdy lat 80 i 90 i w zasadzie została już tylko Madonna.
Śpji spokojnie, Whitney.
Lalkową bohaterką dzisiejszego wpisu zostaje Style Magic Whitney z 1988 roku. Nie mam jej oryginalnego ubranka, pozuje więc w sukni Oscara de la Renty.
Przed SPA


Po SPA





piątek, 10 lutego 2012

Są!


Przypłynęły, po 8 tygodniach czekania. To mój prezent na urodziny, które były w grudniu :) Ależ się cieszę, zupełnie jak małe dziecko. Taka skrzynia pełna skarbów to jest coś :D
Teraz SPA, identyfikacja ostatnich tajemniczych (chyba będzie ciężko), a potem będę się chwalić.